W
zaułku odchodzącym od Rainbow Street w Oxfordzie znajdował się
niewielki bar. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem „Wejście
Smoka”, wokół którego owijał się brunatny smok. Tak OWIJAŁ
SIĘ, bo smok ruszał się, owijając ogon wokół liter napisu. Mimo
tego niezwykłego szyldu nikt z przechodzących obok niego ludzi, nie
zwracał uwagi na bar. Ludzie przechodzili obok, jakby nic się nie
działo.
Kilka
minut przed dwudziestą drugą koło baru zatrzymał się
dziewiętnastoletni chłopak. Prawą ręką poprawił czarną
grzywkę, wpatrując się w ruszającego się smoka. Wydawało się,
że chłopak widzi to, czego nie mógł zobaczyć nikt inny.
Tak
się bowiem składało, że Wejście Smoka mógł zobaczyć tylko
ktoś związany ze światem czarodziejskim. Tylko takie osoby
dostrzegały poruszającego się smoka i mogły wejść do baru.
Ciemnobrązowe
drzwi otworzyły się, poruszając niewielki dzwonek, który
zadzwonił czystym dźwiękiem. Michael Croft rozejrzał się po
niezbyt zatłoczonym barze. Jak na sobotę panował tu niezbyt duży
ruch. Mike domyślał się, że tej nocy będzie miał względny
spokój. Lubił takie dni, a raczej noce. Czasami nawet mógł się
zdrzemnąć na leżance, stojącej w kącie kuchni.
-
Cześć, Will – powiedział Mike, podchodząc do baru.
Wysoki,
prawie dwumetrowy, brunet podniósł wzrok znad papierów. Na widok
Mike’a uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do chłopaka rękę.
Pod obcisłym rękawem jego brązowej bluzki zarysowały się
wyrobione mięśnie.
-
Cześć. Już myślałem, że nie przyjdziesz – odparł Will.
-
Małe zawirowanie w domu. Czemu stoisz za barem? Znudziło się
siedzenie w biurze? – zapytał Mike, uśmiechając się złośliwie
do szefa.
-
Bardzo śmieszne. Tak się składa, że Shane złożył mi dzisiaj
wymówienie. Nie podał powodu.
-
Moim zdaniem to mała strata – rozległ się po prawej wysoki,
kobiecy głos.
Do
baru podeszła urocza, szczupła blondynka ubrana w liliową
sukienkę, na którą założyła biały fartuszek z wyszytym
czerwonym smokiem. Na nogach miała niemal dziesięciocentymetrowe
szpilki, które równoważyły jej nienajwiększy wzrost.
-
Z Shane’a był straszny nudziarz. Typowy Puchon – stwierdziła
dziewczyna, opierając się nonszalancko o bar.
-
Natalie, ciebie też nikt nie nazwałby typową Krukonką – odparł
zaczepnie Mike.
-
Zanim się pokłócicie, chciałbym przypomnieć, że jesteście w
pracy – wtrącił Will, czując nadciągającą kłótnię.
-
Nie ma sprawy. I tak miałem iść do kuchni – odpowiedział Mike,
posyłając szefowi wdzięczne spojrzenie.
Bez
słowa minął Natalie i przez boczne wejście wszedł do kuchni.
Założył fartuch, umył ręce i już był gotowy do pracy. Zajął
się tym z największą przyjemnością. Smażąc frytki, siekając
warzywa na surówki, smażąc kawałki piersi kurczaka i robiąc inne
dziwne potrawy rozmyślał o wszystkim i o niczym.
Natalie.
Jak on jej nie lubił. Mała, wredna jędza. Czarna owca Ravenclowu.
Już w szkole jej nie lubił. Romansowała na prawo i lewo, jeżeli
nie próbowała kogoś poderwać to taktowała go jak robaka.
Zupełnie
inna od Nat była druga obecna tej nocy w barze kelnerka – Roxana
Collins. Wyglądały niemal tak samo – obie były drobnymi
blondynkami, średniego wzrostu – ale charaktery miały zupełnie
inne. Roxy była skromna, zawsze uśmiechnięta. Była miła dla
każdego, kto pojawił się w barze.
Niedługo
po północy do kuchni wszedł Will. Światło jarzeniówek
sprawiało, że wydawał się blady jak trup.
-
Nie smutno ci tak siedzieć samemu? – zagadał Mike’a, opierając
się o ścianę.
-
Nie. Mam czas, żeby pomyśleć.
-
A co się stało w domu? – zapytał Will, przestając bawić się w
uprzejmości. – Tylko nie próbuj się wykręcać.
Mike
spuścił wzrok na paprykę, którą właśnie kroił. Już dawno
temu zorientował się, że przed Willem nie da się niczego ukryć.
Miał niemal taki sam dar prześwietlania rozmówców jak profesor
Dumbledore.
-
Przyjaciółka Remusa, mojego kuzyna, przyszła dzisiaj do nas i
poprosiła to, żebyśmy ją przechowali u nas przez jakiś czas. Nie
wiem, o co jej chodziło, ale wydawała się przerażona. Zgodziłem
się bez wahania.
-
To cię tak martwi? – zdziwił się Will. – Mieszkanie razem z
panną? O czyją cnotę się boisz?
Mimowolnie
Mike parsknął śmiechem. Częściowo wywołał to swobodny ton
Willa, a częściowo użycie staroświeckiego określenia.
-
Nie boję się. Po prostu… Krycie się po kątach z problemami we
własnym domu… Już dzisiaj mieliśmy jedną awanturę.
-
No i dochodzimy do sedna sprawy.
-
No tak. Tak jakby. Chodzi o Remusa. On… ma problemy ze zdrowiem i
przez to nikt nie chce go zatrudnić. Ciężko sobie z tym radzi.
Will
zamyślił się na dłuższą chwilę. Uśmiech zniknął z jego
twarzy. Przydługie, czarne włosy zasłoniły jego ciemnobrązowe
oczy.
-
Wiesz – zaczął wolno – możesz przyprowadzić go tutaj.
-
Tutaj? – zapytał Mike, patrząc na szefa ze szczerym zdziwieniem.
-
Tak. I tak muszę znaleźć barmana. Shane odszedł z dnia na dzień
i nie mam nikogo innego. Jeżeli ten twój kuzyn będzie chciał tu
pracować to nie widzę przeciwwskazań.
-
Ja… Nie wiem, co powiedzieć.
-
Ty nic nie mów. Ale kuzyna przyprowadź… powiedzmy jutro. Znaczy
się dzisiaj. Później.
Mike
skinął głową na zgodę. Wrzucił paprykę do miski z sałatą i
pomidorami. Przełożył część sałatki na talerz i odniósł go
do okienka. Postawił obok talerz z frytkami i filetami z kurczaka.
-
Roxy, zamówienie dla czwórki! – krzyknął do kelnerki.
-
Dziękuję – powiedziała, zabierając talerze.
Mike
przez chwilę odprowadzał dziewczynę wzrokiem. Może innym
życiu mogliby być razem. W innych okolicznościach. Ale już dawno
nauczył się, że nie warto myśleć o tym, co mogłoby być. Roxy
traktowała go jak przyjaciela i to mu wystarczało. W zupełności.
W sumie to nawet nie był pewny, co do niej czuje. Zależało mu na
niej i wiedział, że, gdyby coś jej się stało, ruszyłby jej z
pomocą. Cholerny rycerz na białym koniu. Roxy budziła w nim
uczucia opiekuńcze, z romantycznymi było gorzej. Na pewno nie mógł
powiedzieć, że jej pożądał. Znaczy się była piękna, słodka i
biła od niej niewinność. Niewinność, której nie chciałby
zniszczyć. Paskudnie by się z tym czuł.
~
* ~
Remus
nie mógł spać tej nocy. Po pięknym słonecznym dniu nadeszły
straszne chłody. Na swoje nieszczęście Remus zostawił na cały
dzień otwarte okno, żeby wywietrzyło się w pokoju i teraz miał
zimno jak w lodówce. Leżał w łóżku przykryty grubą kołdrą,
którą dwa tygodnie temu wcisnęła mu mama (w duchu jej za to
dziękował), na kołdrę zarzucił wyciągnięty z szafy koc. Nawet
łącząc to okrycie z wełnianymi skarpetami i ciepłą piżamą
trząsł się z zimna.
Z
lekką obawą wyciągnął rękę spod kołdry i przyłożył ją do
czoła.
-
Tego jeszcze brakowało – mruknął, czując nienaturalnie
podwyższoną temperaturę.
Miał
nadzieję, że to od tylu ciepłych warstw. Jeżeli się rozchorował,
to prawdopodobnie miał już ten miesiąc z głowy. Wilkołaki rzadko
chorują, ale jak już się zdarzy to na całość.
Już
kiedyś miał coś takiego. W wakacje po czwartej klasie. Pojechał z
przyjaciółmi nad morze do ciotki Petera. Byli na tyle głupi, że
wszyscy jak jeden mąż skąpali się w zimnej, bądź co bądź,
wodzie. Chodzili potem zakatarzeni, ale Remusa najbardziej wzięło i
dwa dni później wrócił do domu z trzydziestodziewięciostopniową
gorączką, kaszlem i zatykającym nos katarem. Żadne eliksiry
zbijające gorączkę nie działały. Tak samo jak eliksiry na
kaszel. Odrobinę pomagały mu napary z ziół, ale i one przy nosiły
tylko chwilową ulgę. Trzymało go tak przez trzy tygodnie – do
pełni księżyca. Po przemianie wszystko minęło jak ręką odjął.
Na pewno nie chciał powtórki z tej rozrywki.
W
końcu, rozdrażniony, zerwał się z łóżka. Podbiegł do okna i
szybkim ruchem zaciągnął zasłony. Zrobił to odruchowo, bo
przecież do pełni były jeszcze prawie trzy tygodnie. Mimo to widok
księżyca denerwował go. Stojąc pod oknem, poczuł silne zawroty
głowy.
-
Nie. Proszę, nie – szepnął, osuwając się na kolana. Położył
się podłodze, czekając, aż zawroty głowy ustaną. To był jego
sprawdzony sposób na tego typu sytuacje, bo w końcu powtarzały się
one zawsze na dzień przed pełnią.
Minęło
kilka długich chwil, zanim świat przestał Remusowi wirować przed
oczami. Dopiero wtedy odważył się wstać. Lekko chwiejnym krokiem
podszedł do szafy, z której wyrzucił dwa koce. Niestety więcej
nie znalazł. Zanim wrócił do łóżka, nastawił jeszcze płytę.
Potrzebował czegoś na uspokojenie, a muzyka właśnie tak na niego
działała. Po krótkiej chwili w pokoju rozległa się muzyka
zespołu The Rolling Stones. Remus słuchał tego zespołu od
dwóch-trzech lat, a tą fascynacją zaraził go właśnie Mike,
który jako pierwszy wprowadził Stones’ów do domu.
Upewniwszy
się, że muzyka nie gra na tyle głośno, żeby mogło to
przeszkadzać śpiącej na parterze Lily Evans, położył się i
zakopał w kołdrze i kocach. Nadal było mu potwornie zimno. Nawet
zaklęcie rozgrzewające mu nie pomagało.
-
Byle do ranka – powiedział do siebie. – Rano będzie lepiej.
Musi być.
------------------------------
Witam.
Chciałam bardzo podziękować za miłe komentarze pod poprzednim rozdziale. W miarę możliwości staram się na nie odpowiedzieć i mam zamiar dalej tak robić.
W zakładce Kryształowa Kula pojawiła się lista tytułów rozdziałów aż do rozdziału numer 50. Jak ktoś jest zainteresowany to serdecznie zapraszam.
Pozdrawiam
W tej powieści pokazujesz nam inną stronę swojego talentu. Nie wiem, czy to mi się tak wydaje, ale sposób opisywania tych zdarzeń jest inny. Bardzo mi się podoba, choć było mało Remusa. Wiadomo jednak, że trzeba też opisać fabułę z innej strony. Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńMike'a (przyznam, że nieudolnie) staram się wykreować na drugą postać pierwszoplanową, więc czasami będą się zdarzyły rozdziały, w których będzie grał pierwsze skrzypce. Zresztą będą się pojawiać rozdziały, albo ich fragmenty z perspektywy innych osób.. I nic więcej nie zdradzę. Jak będziesz miała jakieś pytania to odsyłam do Pokoju Wspólnego.
UsuńPozdrawiam
Hej. Baaardzo mi się podobało :) Muszę przyznać, że bardzo dobrze piszesz :) już nie.mogę doczekać się kolejnego rozdziału :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCiąg dalszy pojawi się już w piątek. Serdecznie zapraszam.
UsuńPozdrawiam