Placek
z ciasta uniósł się niemal pod sufit, wirując, po czym opadł na
wyciągniętą dłoń Mike'a. Chłopak odłożył go na blat.
Wyciągnął różdżkę, którą przywołał do siebie sporą miskę,
dwa słoiczki koncentratu pomidorowego, oliwę i oregano. Ze stojącej
na parapecie bazylii urwał kilka listków, które posiekał i
wrzucił do misy. Dodał oregano, koncentrat i wlał kilka łyżek
oliwy. Wszystko dokładnie wymieszał i rozsmarował na leżących
przed nim dwóch surowych pizzach. W sporej salaterce miał
przygotowaną swoją słynną już wśród znajomych „mieszankę
pięciu serów” – wymieszane wiórki mozzarelli, koziego, feta (z
owczego mleka), goudy i edamskiego. Mike posypał nią oba placki.
Następnie wziął się za przygotowywanie innych dodatków. Na
jednej wylądowała kiełbaska pepperoni, pieczarki i kurczak; na
drugiej znalazła się szynka, cebula i kukurydza. Po ułożeniu
wszystkich składników, Mike wstawił pizze do nagrzanego wcześniej
piekarnika. Kolejnym machnięciem różdżki zmusił miski, łyżki i
inne przyrządy, których użył przy gotowaniu, by przeleciały do
zlewu, gdzie od razu zaczęły się myć.
Mike
uwielbiał robić pizzę. Monotonne ugniatanie ciasta i późniejsze
czynności uspokajały go i dawały okazję do myślenia. Mógł się
spokojnie zastanowić nad swoim życiem.
Życie…
Na pierwszy rzut oka wszystko było wspaniale – miał dziewczynę,
pracę, robił licencjat, a z jego rodziną nie działo się nic
złego. Łyżkę dziegdziu stanowiła tocząca się wokół wojna,
która dla Mike'a stawała się coraz bardziej widoczna. W końcu
wśród walczących przeciw temu, który nazywał siebie Lordem, byli
jego wuj i kuzyn. Ale Croft starał się nie myśleć o tym, że może
ich stracić. Szczególnie ostatnio przeżył tyle nerwów, iż
wystarczy mu na całe życie.
–
Czółko – rzucił Syriusz Black, wchodząc do kuchni. – Co tak
ładnie pachnie?
–
Obiad – odparł Mike. – Za piętnaście minut będzie gotowe.
Syriusz
przykucnął przy piekarniku i zajrzał przez szybkę. Uśmiechnął
się szeroko, gdy rozpoznał, co się piecze.
–
Uwielbiam twoją pizzę – mruknął. – Remus mówił, kiedy
wraca?
Od
trzech tygodni Lupin mieszkał u rodziców, dochodząc do siebie po
dosyć niemiłym spotkaniu z narwanymi łowcami wilkołaków. Akurat
tego dnia miał wrócić do Oxfordu.
–
Ma być jakoś koło drugiej – odpowiedział Mike, spoglądając na
wiszący na ścianie zegar. – Jeżeli się nie spóźni, trafi
akurat na obiad.
–
A ty nie będziesz jadł? W piecu są tylko dwie pizze.
–
Nie. Chcę dzisiaj przesiedzieć resztę dnia w bibliotece. Zjem na
mieście. Ale dziękuję za troskę – odparł zgryźliwie Mike.
Syriusz
go drażnił. Arystokrata nosił się, jakby był panem świata i
wszyscy powinni całować ziemię po której stąpa. To kłóciło
się z krukońskimi zasadami Mike'a.
Remus
wszedł do domu w momencie, w którym jego kuzyn wyłączył
piekarnik i uchylił drzwiczki od niego, żeby wszystko wystygło.
–
Miło być witanym takimi ładnymi zapachami – powiedział
radośnie. – Z czym są?
–
Z tym, co zawsze – odpowiedział Mike, witając się z kuzynem. –
Odczekajcie przynajmniej dziesięć minut, a potem smacznego. Ja idę
do biblioteki. Muszę popracować.
Ubrał
się i wyszedł z domu. Niemal za progiem teleportował się do
biblioteki bodlejańskiej. Przeszedł przez hol główny i doszedł
do miejsca, gdzie można było przejść do czarodziejskiej części
księgozbióru. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, zastukał
różdżką cztery razy w ścianę, która rozstąpiła się przed
nim, ukazując przejście. Mike wszedł do środka, gdzie został
otoczony przez atmosferę pełną magii.
Przechodząc
obok starych regałów, na których leżały obite skórą książki
pochodzące nawet z XIV wieku, Mike kierował się do działu, w
którym znajdowały się dzieła o roślinach. Mógłby iść z
zamkniętymi oczami; przez ostatnie tygodnie wielokrotnie szedł tą
trasą i znał każdy kawałek drewnianej podłogi.
Po
kilku minutach Mike dotarł do działu zielarskiego. Usadowił się
przy jednym ze stolików i przywołał księgę, którą przeglądał
w czasie swojej ostatniej obecności – „Związki zielarstwa i
alchemii z fazami księżyca”. Książka nie należała do
najstarszych (wydano ją pod koniec XIX wieku) i była potwornie
nudna, ale Mike obiecał sobie, że przebrnie przez tomiszcze.
–
Widzę, że nie tylko ja mam takie nienormalne zainteresowania –
powiedział ze śmiechem siedzący niedaleko młodzieniec.
Mike
podniósł wzrok znad książki i spojrzał w tamtą stronę.
Mężczyzna był kilka lat starszy od niego, miał długie, brązowe
włosy. Wyglądał, jakby odkąd skończył szkołę przebywał tylko
w bibliotece. Ewentualnie w pracowni eliksirów. Mike
zauważył, że na koszuli jego rozmówcy widać kilka plamek, które
musiał zrobić jakiś eliksir.
–
Piszę pracę licencjacką – odparł Croft usprawiedliwiająco. –
Z zielarstwa.
–
I wchodzisz w lunaflorę? – mężczyzna nie krył zdziwienia.
–
Czemu nie? Z tego, co widzę, przydałby się jakiś ekspert w tej
dziedzinie.
Mężczyzna
roześmiał się (cicho, żeby nikomu nie przeszkadzać) i poklepał
Mike'a po ramieniu.
–
Niezły jesteś – stwierdził. – A tak w ogóle, to jestem
Damocles Belby.
–
Michael Croft. Miło mi. No więc… lunaflora, tak?
–
Dokładnie – powiedział z entuzjazmem Damocles. – Wiesz, chcę
zrobić coś dobrego dla naszej społeczności.
„Ideowiec”,
pomyślał Mike. Podobało mu się to. Lubił ludzi, którzy
kierowali się marzeniami, nawet jeżeli były one tylko farmazonami.
„Ciekawe, czy jest w Zakonie? Z takimi poglądami, nadawałby się
tam jak ulał.”
–
Niby co? – zainteresował się Mike.
–
Czytałeś „Proroka” tydzień temu? Ten artykuł z pierwszej
strony.
Mike
kiwnął głową. Wiedział o czym mówi Damocles. W czasie pełni
był atak wilkołaków na jedną ze szkockich wiosek. Zginęło
siedemnastu mugoli i dziesięciu czarodziejów, a kilkoro zostało
ukąszonych. To wstrząsnęło czarodziejskim światem.
–
Chciałbym znaleźć coś, dzięki czemu wilkołaki nie będą groźne
– powiedział Democles, ściszając głos do szeptu.
Mike
rozszerzył oczy ze zdziwienia. Plan Belby'ego nie różnił się aż
tak bardzo od tego, co on sam planował. Tylko motyw był inny. Mike
chciał przede wszystkim pomóc kuzynowi. Reszta świata go nie
interesowała.
–
Co ty na to? – zapytał Damocles.
–
Potrzebujesz może pomocnika? – odparł z uśmiechem Mike.
Belby
też uśmiechnął się i uścisnął Croftowi rękę.
~
* ~
Gdy
Remus wszedł do Wejścia Smoka w pierwszej chwili nie rozpoznał
baru. Sporo się zmieniło: ściany zostały odmalowane na
ciemniejszy kolor (przypominał Lupinowi gorzką czekoladę), w
oknach wisiały zasłony, a na barze stał duży dzbanek z kwiatami.
–
Co tu się stało? – spytał Mike'a Remus.
–
Will chyba za mocno uderzył się o barową szafkę – odpowiedział
mu kuzyn. – Ale nie słyszałem, żeby ktoś narzekał. Sam
widzisz, jaki tu teraz tłum.
Niemal
wszystkie stoliki były zajęte, tak samo krzesełka przy barze.
Remus
wszedł za ladę, gdzie do tej pory stał Will.
–
Jak zdrowie? – zapytał go szef, ściskając wyciągniętą na
powitanie dłoń.
–
Świetnie. Równie dobrze mógłbym wrócić już dwa tygodnie temu –
dodał Remus.
–
E tam – zbył go Will. – Należał ci się odpoczynek. A twoim
rodzicom trochę czasu z tobą.
Z
tym ostatnim Remus nie mógł się kłócić.
–
Rozgość się – zaproponował Will. – I poznaj nowych kolegów.
Wampir
zniknął na zapleczu, zanim Lupin zdążył o cokolwiek zapytać.
Zresztą wkrótce przekonał się, co Will miał na myśli. Przy
pomocy Roxy.
–
Stęskniłam się za tobą! – zawołała dziewczyna, gdy zobaczyła
Remusa.
Wbiegła
za bar i mocno przytuliła Lupina. Dziewczyna oddał uścisk,
ignorując znaczące spojrzenia klientów. Już dawno temu nauczył
się nie zwracania uwagi na domysły klienteli.
–
Roxy, co tu się dzieje? – zapytał, odsuwając się od dziewczyny.
–
Małe przemeblowanie. Poza tym, mamy dwoje nowych kolegów. Dla mnie
lepiej. No wiesz… We troje łatwiej pracować, niż we dwójkę…
–
No pewnie – rzucił jeden z klientów. Widać było, że jest już
mocno podchmielony. – Ja też wolę trójkąty – dodał,
uśmiechając się lubieżnie.
Remus
poczuł falę złości, ale Roxy zdawała się nie słyszeć
ordynarnej zaczepki. Nawet nie spojrzała na klienta.
–
Zresztą nie zdziwię się, jeżeli ich znasz. To Vincent i Louisa
Rosewood. Puchoni. Vincent jest w naszym wieku, a Louisa dopiero
skończyła Hogwart. Ale, ostrzegam, nie będzie łatwo.
O
ile jeszcze Vincenta Remus w kojarzył chociażby z widzenia, o tyle
Louisy ani trochę. Przecież w szkole nie zwracał uwagi na
dziewczyny, a szczególnie na młodsze.
Vincent
był niskim, szczupłym chłopakiem z poskręcanymi, brązowymi
oczami. Miał stalowoszare oczy, które, wbrew swojej barwie,
patrzyły na wszystkich z sympatią. W przeciwieństwie do swojego
poprzednika nie narzucał się innym, ale swoją kulturą i
optymistycznym podejściem do życia zjednywał sobie zarówno
współpracowników, jak i klientów.
Jeżeli
Vincent był jak delikatny, spokojny powiew, to Louisa przypominała
bardziej huragan. Niemal biegała po sali, powiewając
ciemnobrązowymi, prawie czarnymi włosami. Jej ciemne oczy
spoglądały na każdą osobę w barze. Była pełna entuzjazmu i nie
dopuszczała do siebie myśli, że coś mogłoby być nie tak.
–
Mów mi: Lulu – zaproponowała Louisa, witając się z Remusem. –
Bardzo się cieszę, że wreszcie mogę jednego z Huncwotów. Mało
nie zwariowałam, gdy dowiedziałam się, że pracuję właśnie z
tobą! To po prostu niesamowite! Podziwiałam was, odkąd poszłam do
szkoły… A mógłbyś poznać mnie zresztą chłopaków? Proszę,
proszę, proszę!!! Ale nie dzisiaj, dobrze? Muszę się do tego
odpowiednio przygotować.
Remus
słuchał tego słowotoku z rosnącym przerażeniem. Zrozumiał, co
miała na myśli Roxy – praca z Louisą będzie dla niego prawdziwą
torturą. Mógł mieć tylko nieśmiałą nadzieję, że Lulu w końcu
przystopuje ze swoim uwielbieniem dla Huncwotów. To by mu bardzo
ułatwiło życie.
Na
szczęście dla Remusa dziewczyna musiała odebrać zamówienie od
jednego ze stolików, więc siłą rzeczy dała mu spokój. Lupin też
mógł wreszcie zająć się pracą.
~
* ~
Mike
z uśmiechem obserwował rozmowę kuzyna z Lulu. Od dwóch tygodni,
czyli odkąd rodzeństwo Rosewood pracowało w Wejściu Smoka,
musiał wysłuchiwać monologów o tym, jacy to Huncwoci są
wspaniali. A gdy Lulu dowiedziała się, że Croft jest kuzynem
jednego z nich, zaczęło się istne piekło. Co prawda Vincent ze
wszystkich sił starał się opanować siostrę, ale nie najlepiej mu
to wychodziło. W końcu poradził Mike'owi, żeby nie zwracał uwagi
na paplaninę Lulu. Dziewczyna potrzebowała tylko kogoś, przy kim
mogłaby mówić. Ten ktoś nie musiał jej słuchać.
Problemem
było to, że Mike chciał jej słuchać. Chciał, żeby Lulu
siedziała z nim w kuchni i mówiła. Nieważne o czym, byleby mógł
słuchać jej głosu i chłonąć jej entuzjazm. Wywoływała w nim
fascynację, ale też przerażenie. Mike bał się tego, co czuł
przy niej. Przecież miał swoją Carmen, z którą było mu naprawdę
dobrze. Nie chciałby jej stracić.
–
Dlaczego życie musi być takie pokręcone? – mruknął w niebyt.
Hej ;) Pełny przepis na pizzę, aż bym zjadła ;P Heh, Mike podziękował za troskę, a to przecież on postarał się o obiad dla reszty ;P Morze skromności, nawet przy Syriuszu ;P A spotkanie w bibliotece to nie przypadek, mam nadzieję, że coś dobrego z tego wyjdzie ;) Trochę dwuznacznie zabrzmiało, że Remus kojarzył Vincenta, a na dziewczyny w szkole nie zwracał wcale uwagi ;P Bardzo zabawny pomysł z fanką huncwotów ;P Już widzę jak szaleje na widok Jamesa i Syriusza ;P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę dużo weny i huncwotów;)
https://niecnimarudersi.blogspot.com/